czwartek, 17 stycznia 2013

Wędrujący Znicz - część 3


2. Baśka

                Lubiła swoja pracę, dzięki niej mogła oderwać się od rzeczywistości, nie myśleć o problemach, odciąć się od emocji, od uczuć i skupić się na tym co kochała. Muzeum było jej pasją, dzięki której mogła zatracić się w świecie wyobraźni innych ludzi. Uwielbiała spacerować pustymi korytarzami pośród obrazów i rzeźb, dopisywać sobie historie ich twórców. Zastanawiała się co czuli kiedy tworzyli te wszystkie dzieła, co nimi kierowało i w jakim stanie emocjonalnym znajdowali się artyści, o których świat wiedział tak naprawdę bardzo mało. Za każdym razem, kiedy patrzyła na wybrane dzieło, w jej głowie powstawała inna wersja historii. Żyła ich życiem i umierała razem z nimi, żeby następnego dnia narodzić się znów na nowo.
                Ostatniej nocy, kiedy wyszła z domu, przyszła prostu tutaj, do jedynego miejsca, w którym mogła się wyciszyć i odnaleźć tak upragniony spokój. Całą noc na nowo odkrywała głębię sztuki, którą podziwiała już tysiące razy, a która ciągle ją zaskakiwała. W przeciwieństwie do odejścia jej męża, czego spodziewała się już od dawna. Wiedziała, że ma kochankę. Niejednokrotnie widziała w jego oczach kłamstwo, kiedy po raz kolejny starał się jej wmówić, że szef kazał mu zostać po godzinach. Pracował w cukierni, na litość boską, po co miałby zostawać dłużej w pracy? Wiedziała, że nie lukrował babeczek do północy. Nie było jej jednak smutno, cieszyła się, że w końcu znalazł w sobie trochę przyzwoitości i powiedział jej wprost co się dzieje. Poprzedniej nocy wybuchła złością, bo tak się robi. Nie mogła dać mu tej satysfakcji, nie mogła po prostu powiedzieć, że to rozumie, że nie ma się co oszukiwać i męczyć ze sobą, skoro oboje wiedzą, że ten związek nie ma przyszłości. Zamiast tego zwyzywała go i wyszła. Nad ranem wynajęła pokój w pobliskim hotelu gdzie umyła się, zjadła śniadanie po czym wróciła do muzeum. Wiedziała, że Marek będzie w domu tego dnia, nie chciała się z nim widzieć. Postanowiła zachować resztę godności i uniknąć kolejnej bezsensownej kłótni. Czuła się dobrze, wiedziała, że teraz wszystko się ułoży, jej stan psychiczny w końcu się unormuje i wyjdzie na prostą. Cieszyła się, że zaoszczędzi pieniądze, które chciała przeznaczyć na terapię.
                Po drodze do pracy kupiła sobie kawę i pączka, postanowiła porzucić dietę, w końcu ma do tego prawo, przez najbliższy czas nie ma dla kogo wyglądać pięknie i szczupło. Raz na jakiś czas można się trochę roztyć i pozwolić endorfinom zrobić swoje.
                - Dzień dobry, pani Basiu – usłyszała głos swojej asystentki gdy tylko przekroczyła próg gabinetu. – Miała pani gościa, ale kiedy dowiedział się, że jeszcze pani nie ma, po prostu wyszedł.
                - Kto to był? – zapytała, chociaż bardziej zastanawiało ją czemu ktoś miałby przychodzić do jej gabinetu przed siódmą rano.
                - Nie przedstawił się. Nie powiedział też o co chodzi, widocznie chciał mówić bezpośrednio z panią.
                - Dziwne. Jak wyglądał?
                - Och, był bardzo charakterystyczny. Szczerze mówiąc wyglądał jak włóczęga. Ale to dziwne, bo potrafił się wysłowić i sprawiał wrażenie dobrze wykształconego.
                - Dobrze, nie ważne, jeśli się jeszcze zjawi, to daj mi znać. Będę u siebie.
Zamknęła za sobą drzwi do gabinetu i westchnęła. Podeszła do biurka i wtedy zauważyła, że na krześle coś leży.
                - Magda, czy ktoś wchodził do mojego gabinetu, kiedy mnie nie było?
                - Nie – krzyknęła jej asystentka zza zamkniętych drzwi. – A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Wiem, że pani tego nie lubi, nikogo bym tam nie wpuściła.
                Basia podniosła z krzesła małą świeczkę. Dziwne, pomyślała, nie przypominam sobie, żebym to tutaj przynosiła. Zdmuchnęła płomyk i odstawiła ja na półkę. Dzień zapowiadał się spokojnie. Nie miała dużo pracy, żadnych zaległości, wszystkie powierzone jej obowiązki zawsze wypełniała przed terminem. Niektórzy twierdzili, że jest pracoholiczką. Nie sprzeciwiała się temu. Nie było sensu w tłumaczeniu ludziom, że nie traktuje swojej pracy jak obowiązku. Kiedyś próbowała, ale po kolejnym spojrzeniu sugerującym, że powinna być niezadowolona ze swojej pracy jak normalny człowiek, zrezygnowała z wyjaśnień. Teraz gdy ktoś ją pytał o pracę mówiła po prostu, że praca, jak praca i szybko zmieniała temat.
                Usiadła za biurkiem i powoli sączyła kawę przeglądając dokumenty zakupu ostatnich obrazów. Obiecała sobie, że postara się nie myśleć o Marku ani o tym, co stało się ostatniego wieczora. Jutro pójdzie do domu i zabierze swoje rzeczy, a później zadzwoni do adwokata i ustali szczegóły rozwodu. Kto by pomyślał, że będę rozwódką. Gdyby moja matka się o tym dowiedziała nie dałaby mi spokoju do końca życia. Westchnęła, wzięła duży łyk kawy. W końcu będę musiała jej powiedzieć, przecież nagle nie przestanie dopytywać się o to, kiedy zostanie babcią. Zdziwi się. Pod tym względem zazdrościła Markowi. Jego rodzice nie żyli, nie miał praktycznie żadnych krewnych, przed którymi musiałby się tłumaczyć z tego, co się stało. „To, co się stało”. To tak niewinnie brzmi. Muszę w końcu przestać być taka miła, wiem, że gdzieś w środku drzemie we mnie wredna suka, która tylko czeka, aż wypuszczę ją na wolność. Przecież to była jego wina. To wszystko jego wina. „To, co się stało” stało się tylko i wyłącznie przez niego. Wzięła łyk kawy. Gorąca. Ponoć picie tak gorącej kawy, w ogóle napojów o tak wysokiej temperaturze może być przyczyną bezpłodności. Gdzieś to usłyszała i teraz w duchu cieszyła się, ze nie miała z nim dzieci. Dzieci wszystko utrudniają. Dzieci to komplikacje, stres, więcej papierkowej roboty. Rozwód bez dzieci to pestka. Adwokat, garsonka, sąd, zeznania, czas, wino. Dużo wina. Prawie tak dużo wina jak czasu. Gdyby tylko sprzedawali ciekły czas w pięciolitrowych butelkach. Gdzieś pośród tych dziwnych stron Internetu wyczytała kiedyś, że we Francji ktoś hoduje chmury, może czas też wyrośnie na drzewach. Myśląc o chmurach jej umysł przeskoczył automatycznie do wspomnień o tym jak kochali się przy dźwiękach Cloud Cult. Kochał ten zespół. Kochał wiele rzeczy mocniej niż ją. Po co jej taki facet? Nie chce już dawać i nie otrzymywać niż w zamian. W tym momencie spoliczkowała się mentalnie, przypomniała sobie bowiem, że miała o nim nie myśleć. Wszystko to przeszło jej przez głowę zanim zdążyła połknąć ten łyk wrzątku. Ma za dużo na głowie, za dużo rzeczy do zrobienia, żeby myśleć o nim. Za dużo Ważnych Rzeczy, Które Muszą Być Zrobione, Najlepiej Już Na Wczoraj. Wstała i wyszła z pokoju kierując się do archiwum. Ważne Sprawy nie mogą czekać.
                Szerokie schody prowadziły ją w dół, zewsząd otaczały ją duchy peerelu, ze ścian zwisały obdrapane lamperie w kolorze biegunki, a zapach unoszący się w powietrzu sugerował, że ten kolor może nie być przypadkowy. Przechodziła tędy kilka razy dziennie od prawie siedmiu lat, znała to miejsce i lubiła je pomimo walorów estetycznych. Przyzwyczaiła się do tego zapachu, do brudnych ścian i popękanych płytek podłogowych, traktowała je jak swój drugi dom. A właściwie trafniejszym byłoby powiedzieć, że był to jej „pierwszy” dom, z którego wracała do tego drugiego, mniej śmierdzącego, ale też mniej, w jej odczuciu, domowego. Gdyby mogła, zamieszkałaby w tych korytarzach, zrobiłaby sobie łóżko z tektury gdzieś w podziemiach muzeum i byłaby szczęśliwą sąsiadką zapomnianych, rozpadających się eksponatów, które już nikogo nie interesowały. Przykryłaby się białym płótnem, przysypała garścią kurzu i stałaby się jednym z nich. „Jak dorosnę zostanę zapomnianym dziełem sztuki i będę patrzeć z pogardą na tych, którzy mnie nie rozumieją.”
                Nie musiała iść do archiwum, mogła po prostu zadzwonić do pracującego tam człowieka i poprosić o dokumenty, których potrzebowała, tak, jak każdy inny pracownik „z góry”. Ale nie robiła tego prawie nigdy. Wysługiwała się innymi tylko wtedy, kiedy absolutnie nie miała już czasu, bo Ważne Sprawy nie mogły czekać w nieskończoność. Teraz szła po schodach zastanawiając się kiedy migocząca żarówka zgaśnie i znów jej jedyną latarką będzie telefon. Światło zgasło.
                - Oczywiście – powiedziała w ciemność. Jednak zanim wyjęła komórkę, która miała oświetlić jej drogę, potknęła się i z hukiem spadła z trzech pozostałych stopni. – Jasna cholera – krzyknęła lądując ciężko na mozaice z popękanych płytek. Kiedy podniosła głowę i rozejrzała się po ciemności, odkryła, że mrok nie jest tak ciemny, jak być powinien. Kilkadziesiąt centymetrów przed sobą Basia zobaczyła płomyk. Ta sama mała świeczka, którą wcześniej znalazła w swoim gabinecie stała teraz przed nią i mrugała do niej słabym światłem.

czwartek, 10 stycznia 2013

Wędrujący Znicz - część 2


  1. Marek

Odległy, stłumiony grzmot wyraził niezadowolenie ze swojego marnego losu w momencie, kiedy Marek przekręcał się na drugi bok i, myśląc, że jest u siebie w domu, spadł z łóżka Sandry. Zaklął pod nosem nie chcąc budzić dziewczyny, która wciąż owinięta kołdrą przytulała się do ściany. Marek usiadł na podłodze obok łóżka i patrzył na swoją kochankę, która lekko pochrapywała. Uśmiechnął się. Kochał ją tak, jak nigdy nie kochał żony. Oddałby za nią życie, dałby jej swoją nerkę, wątrobę, a nawet i duszę, gdyby tylko o nią poprosiła. Ale ona nie prosiła. Nigdy o nic nie prosiła. Wystarczyło jej, że był obok, że ja kochał. Mimo to, nie podobały jej się okoliczności w jakich rozstał się z Baśką. Sandra czuła się okropnie wiedząc, że jest przyczyną złości i smutku innej kobiety, kończyła ten romans już wiele razy, ale nigdy nie potrafiła go definitywnie wyrzucić z życia. Teraz jednak spała spokojnie, była szczęśliwa, że Marek jest tylko jej, że nikt jej nie zabierze miłości, okupionej tyloma problemami. Oboje czuli się trochę jak postacie z „Nieznośnej Lekkości Bytu”. Wszystko było dobrze, ale tylko na powierzchni, błyszczało tylko to, co widoczne na pierwszy rzut oka, jednak pod lupą ich wspólne życie nie było tak idealne. Ciągłe ukrywanie się przed jego żoną, przed szwagrem, który mieszkał trzy bloki dalej, przed współpracownikami (Co u ciebie, jak żona? W porządku, wszystko dobrze.), ciągła gra pozorów, kłamstw, przemilczeń. Mimo, że przecież i tak wszyscy wiedzieli, to nikt o tym nie mówił. Teraz już będzie łatwiej, myślał wciąż przyglądając się Sandrze. Teraz już może być tylko lepiej. Wstał, ucałował ją w zaspany policzek.
***
                - Dzień dobry, co powiesz na śniadanie? – Marek dobrze gotował, a jego widok w kuchni podniecał Sandrę jak nic na świecie. Już niejednokrotnie kochali się na stole w kuchni, na podłodze, oparci o lodówkę albo kuchenkę, żeby później, ubrudzeni resztkami, kochać się w wannie, pod prysznicem lub na umywalce. Uśmiechnęła się.
                - Wolałabym zjeść ciebie – podeszła i pocałowała go tak, jak nie całuje się na dzień dobry. – Cieszę się, że przyjechałeś wczoraj. Cieszę się, że cała ta telenowela w końcu się skończyła. Nie chcę być niemiła, wiesz o co mi chodzi – wiedział. Przy rozmowie o niczym zjedli naleśniki, później wyszli na balkon z kawą i papierosem.
                - Baśka nie wiedziała chyba nawet, że palę – powiedział wpatrując się w żar. – Pewnie zrobiłaby mi awanturę i w gruncie rzeczy miałaby rację.
                - Myślisz, że zrobiłeś błąd? – Sandra zawsze była bezpośrednia. Nie lubiła półsłówek i owijania w bawełnę, bo to nigdy nie przynosiło nic dobrego. Zawsze kończyło się na domysłach i niewłaściwej interpretacji, a to z kolei prowadziło do kłótni. Mówiła więc to, co myślała, tak było łatwiej. Marek wypuścił z płuc dym, który w połączeniu z chłodnym, jesiennym powietrzem trzykrotnie zwiększył swoja objętość. Obserwował jak odlatuje, zaciągnął się.
                - Nie – powiedział i spojrzał na dziewczynę. – Niczego w życiu nie byłem tak pewny jak tego, że chcę być z tobą. Jasne, bałem się jak to będzie, kiedy jej powiem. Ale bardziej bałem się stracić ciebie.
                - Nie straciłbyś mnie, przecież ci mówiłam.
                - Wiem, ale to już nie byłoby to samo. Kocham cię.
                - A ja ciebie.
                Poprzedniej nocy, kiedy jego żona zatrzasnęła za sobą drzwi, Marek wyszedł i skierował się prosto do Sandry, chciał jej opowiedzieć co się stało. Teraz, kiedy już było jasno, musiał wrócić do domu, żeby zobaczyć jak przedstawia się sytuacja. Po drodze w jego głowie był milion myśli, które kłóciły się między sobą. Musi znaleźć prawnika. Co zastanie w domu? Czy będzie musiał przeprowadzić długą i męczącą rozmowę z żoną? Czy w ogóle ją zastanie? Czy dobrze zrobił? Ostatni wieczór był dla niego zagadką, nie wiedział tak naprawdę w jaki sposób temat rozmowy zszedł na tory jego niewierności, nie był do końca świadomy, kiedy opowiadał jej kolejną zmyślona historię na temat dlaczego nie było go w domu. Więc po prostu postanowił powiedzieć jej cała prawdę. Jego zdaniem przesadziła z reakcją. Będzie musiał posprzątać z podłogi potłuczone naczynia. Znowu.
                Niebo już się rozjaśniło, ciche mruczenie chmur zupełnie ustało i spomiędzy, ciągle jeszcze szarych plam co chwile wyglądało słońce oślepiając tych, którzy go tak pragną. Był już na swojej ulicy, kiedy ktoś wyrwał go z zamyślenia.
- Dzień dobry – powiedział brodaty starzec, który wyglądał na bezdomnego. Obdarte, szare ubranie, długie siwe włosy, kij do podpierania się, mógł być jedynie żebrakiem albo postacią ze świata Tolkiena.
                - Dzień dobry – odpowiedział automatycznie. Nie znał tego człowieka, widział go pierwszy raz w życiu, i przestraszył się go. Kiedy minął Marka, przeszedł go dreszcz i zrobiło mu się zimno, jak gdyby nagle zerwał się wiatr. Jednak szybko puścił w niepamięć to spotkanie, ponieważ w tym momencie stanął przed drzwiami swojego domu. Wielka ceramiczna donica, w której latem rosły pelargonie, leżała w kawałkach na schodach pośród uschniętych liści, których od dawna nikt już nie grabił. Mężczyzna przeszedł przez bałagan obiecując sobie w myślach, że tego nie sprzątnie, że zawsze to on był za wszystko odpowiedzialny, wszystkiemu winny. Przecież taka jest prawda, idioto, zawsze wszystko było twoja winą. Ale nie to, nie ta cholerna donica. Niech Baśka sama ją sprzątnie. Albo i nie, nie obchodzi mnie to. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu klucza, kiedy kątem oka zauważył, że tuż obok drzwi stoi znicz. Zwykły, mały znicz z przykrywką. Knot palił się słabym ogniem, jak gdyby nie miał siły lub ochoty na nic więcej. Baśka zostawiła mi znicz, psychiczna baba. Wszedł do środka i rozejrzał się. Na dywanie w salonie była wielka plama z czerwonego wina, na niej leżała butelka, a raczej to, co z niej zostało. Szkło poniewierało się po całej podłodze, Marek ostrożnie stawiał stopy nie chcąc zniszczyć miejsca zbrodni. Nie będzie tego sprzątał. Mógł zniszczyć jej życie, ale nie zniszczył dywanu. Jedynie piętro było w dobrym stanie, głównie dlatego, że ich kłótnia nie dotarła tak wysoko. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy, wziął szczoteczkę do zębów, laptopa i kilka książek, zamknął walizkę i zszedł z powrotem na dół. W lodówce nie było nic do jedzenia. Na półkach leżały trzy szampany, drogie. Mieli zaprosić znajomych i wypić je z okazji jego awansu. Ona nie miała z tym nic wspólnego, nie powinna ich dostać. Śmieszne, moje małżeństwo przestaje istnieć, a ja martwię się tym, kto powinien zatrzymać szampany. Śmieszne, doprawdy. Włożył butelki do walizki. Nie chciał już być w tym domu, przygnębiały go te ściany, za dużo wspomnień się z nimi wiązało, za dużo dobrych wspomnień przeplatanych łzami, krzykiem i kłamstwami. Będąc w środku czuł się winny. Nie lubił czuć się winny. Odwrócił się na pięcie i skierował w stronę drzwi, które stały teraz otworem. Mógłbym przysiąc, że zamknąłem je za sobą. Na progu stał znicz i migał słabym światłem. Co do cholery? Marek odstawił walizkę i wyjrzał za drzwi.
                - Jest tu ktoś? – powiedział w przestrzeń. – Halo? – odpowiedział mu jedynie chłodny wiatr biegający po jego twarzy. Wrócił do środka i stanął przed znaleziskiem. Podszedł do znicza, podniósł go i obejrzał dokładnie każdy centymetr jego powierzchni. Nie ulegało wątpliwości, że był to zwykły szklany znicz, taki, których tysiące widuje się na cmentarzach, nic nadzwyczajnego. Ale skąd wziął się na progu jego domu? Otworzył sobie drzwi i wszedł do środka? Pewnie jakieś dzieciaki robią sobie żarty. Pewnie gdyby był w nastroju do śmiechu, to uznałby to za świetny dowcip. Podniósł metalową przykrywkę, która chroniła ogień, zdmuchnął płomień i wrzucił znicz do śmietnika przed domem. 

sobota, 5 stycznia 2013

Wędrujący Znicz - część 1


Od dłuższego już czasu mam coś na kształt zastoju jeśli chodzi o kontynuację "Świetlika" i czuję się z tego powodu winna. Wpadłam na głupi pomysł wrzucenia tutaj innego opowiadania (w kawałkach), które to ma mnie w jakiś magiczny sposób zmotywować do kończenia tego, co zaczynam. Smacznego.


Wędrujący Znicz

Wieczorem powietrze pachniało chłodem. Jesień położyła swoje rdzawe palce na wszystkim wokół i nie dawała spokojnie żyć. W oddechach przechodniów dostrzec można było duchy odlatujące w nieokreślonym kierunku, resztki ciepła wypływające z płuc i ginące wśród setek innych, obcych. Pod stopami szeleściły liście i pękały dżdżownice, które nierozsądnie wyszły na powierzchnię skuszone wilgocią. Bardziej wytrwałe osoby po prostu szły przed siebie, byle szybciej, byle dojść do celu i mieć za sobą pustkę jesieni, która nachalnie wdzierała się im do umysłów. Ci mniej odporni nie zawsze wracali do domów. Zatrzymywali się w barach, w klubach, na koncertach. Albo na mostach. Jesień sprzyja samobójcom. Daje im powód, odbiera resztki sił, nakłada ciężar potrzebny do skoku. Tego wieczora, kiedy powietrze pachniało chłodem, na moście znalazł się chłopak. Całkiem przeciętny, niczym niewyróżniający się dwudziesto-kilku latek stał oparty o poręcz i wypuszczał ciepło z płuc. Był zmęczony, jego oczy patrzyły tępo przed siebie, na czarną wodę, której nie przebijał nawet blask latarni. Myślał jak to będzie, kiedy już się tam znajdzie, kiedy ta ciemna, nieprzenikniona maź otoczy jego zmarznięte ciało. Jakie to uczucie, kiedy woda wdziera się do ust, nosa, płuc i ochładza jeszcze bardziej. Nie wiedział, czy to możliwe, żeby było mu jeszcze bardziej zimno niż w tej chwili, kiedy stał bez ruchu. Wiedział jednak, że jest tchórzem, wiedział, że nie da rady, że nie podejmie się już tego, wiedział, co powinien zrobić. Więc skoczył.
W momencie kiedy ostatnia fala zakończyła swój żywot rozbijając się o brzeg, stary mężczyzna podszedł to tej samej przeklętej poręczy i spojrzał na, teraz już spokojną, wodę, która wydawała się tak nieszkodliwa. Stał tak przez chwilę chwiejąc się na boki, jak gdyby nie miał w sobie dość siły, żeby oprzeć się sile wiatru. Nagle w pośpiechu cofnął się i podniósł z ziemi mały, ciemny przedmiot. Kawałek spalonego sznurka. Włożył go do kieszeni obszernego płaszcza, nakrył siwą głowę kapturem i spokojnym krokiem odszedł z miejsca zbrodni, o której nikt nigdy miał się nie dowiedzieć.



0.

                - Nie, nie przestanę! Mam już dość tych bajek, które starasz się mi wmawiać za każdym razem, kiedy spieprzysz! Jestem już zmęczona, Marek, zmęczona tobą!
                - Przestań krzyczeć, uspokój się, naleje ci wina, przecież wiesz, że… Baśka, Boże, nie musiałaś tłuc butelki, to było drogie wino…
                - Zamknij się! Mam cię dość! Mam dość!
                - Dywan też nie był tani, co ty robisz…
                - Zamknij się, skurwysynu.
Trzask drzwi. Potkniecie. Cholerna donica, mówiłam mu, żeby ją zabrał spod drzwi. Spod jego drzwi. Ciekawe jak długo utrzyma ten dom bez moich pieniędzy. Ciekawe ile czasu minie, nim przepuści każdy nędzny grosz, który jakimś cudem uda mu się zarobić. Powinnam była mu to powiedzieć, powinien wiedzieć, że beze mnie jest nikim, że zgnije we własnych rzygach i nie będzie nikogo, kto mógłby go podnieść. Ta głupia cipa, za która się ugania też powinna o tym wiedzieć. Oboje będą tarzać się w tym całym gównie, które na siebie sprowadzają. To już nie moja sprawa.