- Marek
Odległy, stłumiony grzmot wyraził niezadowolenie ze swojego marnego
losu w momencie, kiedy Marek przekręcał się na drugi bok i, myśląc, że jest u
siebie w domu, spadł z łóżka Sandry. Zaklął pod nosem nie chcąc budzić dziewczyny,
która wciąż owinięta kołdrą przytulała się do ściany. Marek usiadł na podłodze
obok łóżka i patrzył na swoją kochankę, która lekko pochrapywała. Uśmiechnął
się. Kochał ją tak, jak nigdy nie kochał żony. Oddałby za nią życie, dałby jej
swoją nerkę, wątrobę, a nawet i duszę, gdyby tylko o nią poprosiła. Ale ona nie
prosiła. Nigdy o nic nie prosiła. Wystarczyło jej, że był obok, że ja kochał.
Mimo to, nie podobały jej się okoliczności w jakich rozstał się z Baśką. Sandra
czuła się okropnie wiedząc, że jest przyczyną złości i smutku innej kobiety,
kończyła ten romans już wiele razy, ale nigdy nie potrafiła go definitywnie
wyrzucić z życia. Teraz jednak spała spokojnie, była szczęśliwa, że Marek jest
tylko jej, że nikt jej nie zabierze miłości, okupionej tyloma problemami. Oboje
czuli się trochę jak postacie z „Nieznośnej Lekkości Bytu”. Wszystko było
dobrze, ale tylko na powierzchni, błyszczało tylko to, co widoczne na pierwszy
rzut oka, jednak pod lupą ich wspólne życie nie było tak idealne. Ciągłe ukrywanie
się przed jego żoną, przed szwagrem, który mieszkał trzy bloki dalej, przed
współpracownikami (Co u ciebie, jak żona? W porządku, wszystko dobrze.), ciągła
gra pozorów, kłamstw, przemilczeń. Mimo, że przecież i tak wszyscy wiedzieli,
to nikt o tym nie mówił. Teraz już będzie łatwiej, myślał wciąż przyglądając
się Sandrze. Teraz już może być tylko lepiej. Wstał, ucałował ją w zaspany
policzek.
***
- Dzień dobry, co powiesz na
śniadanie? – Marek dobrze gotował, a jego widok w kuchni podniecał Sandrę jak
nic na świecie. Już niejednokrotnie kochali się na stole w kuchni, na podłodze,
oparci o lodówkę albo kuchenkę, żeby później, ubrudzeni resztkami, kochać się w
wannie, pod prysznicem lub na umywalce. Uśmiechnęła się.
- Wolałabym zjeść ciebie – podeszła
i pocałowała go tak, jak nie całuje się na dzień dobry. – Cieszę się, że
przyjechałeś wczoraj. Cieszę się, że cała ta telenowela w końcu się skończyła.
Nie chcę być niemiła, wiesz o co mi chodzi – wiedział. Przy rozmowie o niczym
zjedli naleśniki, później wyszli na balkon z kawą i papierosem.
- Baśka nie wiedziała chyba
nawet, że palę – powiedział wpatrując się w żar. – Pewnie zrobiłaby mi awanturę
i w gruncie rzeczy miałaby rację.
- Myślisz, że zrobiłeś błąd? –
Sandra zawsze była bezpośrednia. Nie lubiła półsłówek i owijania w bawełnę, bo
to nigdy nie przynosiło nic dobrego. Zawsze kończyło się na domysłach i
niewłaściwej interpretacji, a to z kolei prowadziło do kłótni. Mówiła więc to,
co myślała, tak było łatwiej. Marek wypuścił z płuc dym, który w połączeniu z
chłodnym, jesiennym powietrzem trzykrotnie zwiększył swoja objętość. Obserwował
jak odlatuje, zaciągnął się.
- Nie – powiedział i spojrzał na
dziewczynę. – Niczego w życiu nie byłem tak pewny jak tego, że chcę być z tobą.
Jasne, bałem się jak to będzie, kiedy jej powiem. Ale bardziej bałem się
stracić ciebie.
- Nie straciłbyś mnie, przecież
ci mówiłam.
- Wiem, ale to już nie byłoby to
samo. Kocham cię.
- A ja ciebie.
Poprzedniej nocy, kiedy jego
żona zatrzasnęła za sobą drzwi, Marek wyszedł i skierował się prosto do Sandry,
chciał jej opowiedzieć co się stało. Teraz, kiedy już było jasno, musiał wrócić
do domu, żeby zobaczyć jak przedstawia się sytuacja. Po drodze w jego głowie
był milion myśli, które kłóciły się między sobą. Musi znaleźć prawnika. Co
zastanie w domu? Czy będzie musiał przeprowadzić długą i męczącą rozmowę z
żoną? Czy w ogóle ją zastanie? Czy dobrze zrobił? Ostatni wieczór był dla niego
zagadką, nie wiedział tak naprawdę w jaki sposób temat rozmowy zszedł na tory
jego niewierności, nie był do końca świadomy, kiedy opowiadał jej kolejną
zmyślona historię na temat dlaczego nie było go w domu. Więc po prostu
postanowił powiedzieć jej cała prawdę. Jego zdaniem przesadziła z reakcją.
Będzie musiał posprzątać z podłogi potłuczone naczynia. Znowu.
Niebo już się rozjaśniło, ciche
mruczenie chmur zupełnie ustało i spomiędzy, ciągle jeszcze szarych plam co
chwile wyglądało słońce oślepiając tych, którzy go tak pragną. Był już na
swojej ulicy, kiedy ktoś wyrwał go z zamyślenia.
- Dzień dobry – powiedział brodaty starzec, który wyglądał na
bezdomnego. Obdarte, szare ubranie, długie siwe włosy, kij do podpierania się,
mógł być jedynie żebrakiem albo postacią ze świata Tolkiena.
- Dzień dobry – odpowiedział
automatycznie. Nie znał tego człowieka, widział go pierwszy raz w życiu, i
przestraszył się go. Kiedy minął Marka, przeszedł go dreszcz i zrobiło mu się
zimno, jak gdyby nagle zerwał się wiatr. Jednak szybko puścił w niepamięć to
spotkanie, ponieważ w tym momencie stanął przed drzwiami swojego domu. Wielka
ceramiczna donica, w której latem rosły pelargonie, leżała w kawałkach na
schodach pośród uschniętych liści, których od dawna nikt już nie grabił.
Mężczyzna przeszedł przez bałagan obiecując sobie w myślach, że tego nie sprzątnie,
że zawsze to on był za wszystko odpowiedzialny, wszystkiemu winny. Przecież
taka jest prawda, idioto, zawsze wszystko było twoja winą. Ale nie to, nie ta
cholerna donica. Niech Baśka sama ją sprzątnie. Albo i nie, nie obchodzi mnie
to. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu klucza, kiedy kątem oka zauważył, że tuż
obok drzwi stoi znicz. Zwykły, mały znicz z przykrywką. Knot palił się słabym
ogniem, jak gdyby nie miał siły lub ochoty na nic więcej. Baśka zostawiła mi
znicz, psychiczna baba. Wszedł do środka i rozejrzał się. Na dywanie w salonie
była wielka plama z czerwonego wina, na niej leżała butelka, a raczej to, co z
niej zostało. Szkło poniewierało się po całej podłodze, Marek ostrożnie stawiał
stopy nie chcąc zniszczyć miejsca zbrodni. Nie będzie tego sprzątał. Mógł
zniszczyć jej życie, ale nie zniszczył dywanu. Jedynie piętro było w dobrym
stanie, głównie dlatego, że ich kłótnia nie dotarła tak wysoko. Spakował
najpotrzebniejsze rzeczy, wziął szczoteczkę do zębów, laptopa i kilka książek,
zamknął walizkę i zszedł z powrotem na dół. W lodówce nie było nic do jedzenia.
Na półkach leżały trzy szampany, drogie. Mieli zaprosić znajomych i wypić je z
okazji jego awansu. Ona nie miała z tym nic wspólnego, nie powinna ich dostać.
Śmieszne, moje małżeństwo przestaje istnieć, a ja martwię się tym, kto powinien
zatrzymać szampany. Śmieszne, doprawdy. Włożył butelki do walizki. Nie chciał
już być w tym domu, przygnębiały go te ściany, za dużo wspomnień się z nimi
wiązało, za dużo dobrych wspomnień przeplatanych łzami, krzykiem i kłamstwami.
Będąc w środku czuł się winny. Nie lubił czuć się winny. Odwrócił się na pięcie
i skierował w stronę drzwi, które stały teraz otworem. Mógłbym przysiąc, że
zamknąłem je za sobą. Na progu stał znicz i migał słabym światłem. Co do cholery?
Marek odstawił walizkę i wyjrzał za drzwi.
- Jest tu ktoś? – powiedział w
przestrzeń. – Halo? – odpowiedział mu jedynie chłodny wiatr biegający po jego
twarzy. Wrócił do środka i stanął przed znaleziskiem. Podszedł do znicza,
podniósł go i obejrzał dokładnie każdy centymetr jego powierzchni. Nie ulegało
wątpliwości, że był to zwykły szklany znicz, taki, których tysiące widuje się
na cmentarzach, nic nadzwyczajnego. Ale skąd wziął się na progu jego domu?
Otworzył sobie drzwi i wszedł do środka? Pewnie jakieś dzieciaki robią sobie
żarty. Pewnie gdyby był w nastroju do śmiechu, to uznałby to za świetny dowcip.
Podniósł metalową przykrywkę, która chroniła ogień, zdmuchnął płomień i wrzucił
znicz do śmietnika przed domem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz