sobota, 5 stycznia 2013

Wędrujący Znicz - część 1


Od dłuższego już czasu mam coś na kształt zastoju jeśli chodzi o kontynuację "Świetlika" i czuję się z tego powodu winna. Wpadłam na głupi pomysł wrzucenia tutaj innego opowiadania (w kawałkach), które to ma mnie w jakiś magiczny sposób zmotywować do kończenia tego, co zaczynam. Smacznego.


Wędrujący Znicz

Wieczorem powietrze pachniało chłodem. Jesień położyła swoje rdzawe palce na wszystkim wokół i nie dawała spokojnie żyć. W oddechach przechodniów dostrzec można było duchy odlatujące w nieokreślonym kierunku, resztki ciepła wypływające z płuc i ginące wśród setek innych, obcych. Pod stopami szeleściły liście i pękały dżdżownice, które nierozsądnie wyszły na powierzchnię skuszone wilgocią. Bardziej wytrwałe osoby po prostu szły przed siebie, byle szybciej, byle dojść do celu i mieć za sobą pustkę jesieni, która nachalnie wdzierała się im do umysłów. Ci mniej odporni nie zawsze wracali do domów. Zatrzymywali się w barach, w klubach, na koncertach. Albo na mostach. Jesień sprzyja samobójcom. Daje im powód, odbiera resztki sił, nakłada ciężar potrzebny do skoku. Tego wieczora, kiedy powietrze pachniało chłodem, na moście znalazł się chłopak. Całkiem przeciętny, niczym niewyróżniający się dwudziesto-kilku latek stał oparty o poręcz i wypuszczał ciepło z płuc. Był zmęczony, jego oczy patrzyły tępo przed siebie, na czarną wodę, której nie przebijał nawet blask latarni. Myślał jak to będzie, kiedy już się tam znajdzie, kiedy ta ciemna, nieprzenikniona maź otoczy jego zmarznięte ciało. Jakie to uczucie, kiedy woda wdziera się do ust, nosa, płuc i ochładza jeszcze bardziej. Nie wiedział, czy to możliwe, żeby było mu jeszcze bardziej zimno niż w tej chwili, kiedy stał bez ruchu. Wiedział jednak, że jest tchórzem, wiedział, że nie da rady, że nie podejmie się już tego, wiedział, co powinien zrobić. Więc skoczył.
W momencie kiedy ostatnia fala zakończyła swój żywot rozbijając się o brzeg, stary mężczyzna podszedł to tej samej przeklętej poręczy i spojrzał na, teraz już spokojną, wodę, która wydawała się tak nieszkodliwa. Stał tak przez chwilę chwiejąc się na boki, jak gdyby nie miał w sobie dość siły, żeby oprzeć się sile wiatru. Nagle w pośpiechu cofnął się i podniósł z ziemi mały, ciemny przedmiot. Kawałek spalonego sznurka. Włożył go do kieszeni obszernego płaszcza, nakrył siwą głowę kapturem i spokojnym krokiem odszedł z miejsca zbrodni, o której nikt nigdy miał się nie dowiedzieć.



0.

                - Nie, nie przestanę! Mam już dość tych bajek, które starasz się mi wmawiać za każdym razem, kiedy spieprzysz! Jestem już zmęczona, Marek, zmęczona tobą!
                - Przestań krzyczeć, uspokój się, naleje ci wina, przecież wiesz, że… Baśka, Boże, nie musiałaś tłuc butelki, to było drogie wino…
                - Zamknij się! Mam cię dość! Mam dość!
                - Dywan też nie był tani, co ty robisz…
                - Zamknij się, skurwysynu.
Trzask drzwi. Potkniecie. Cholerna donica, mówiłam mu, żeby ją zabrał spod drzwi. Spod jego drzwi. Ciekawe jak długo utrzyma ten dom bez moich pieniędzy. Ciekawe ile czasu minie, nim przepuści każdy nędzny grosz, który jakimś cudem uda mu się zarobić. Powinnam była mu to powiedzieć, powinien wiedzieć, że beze mnie jest nikim, że zgnije we własnych rzygach i nie będzie nikogo, kto mógłby go podnieść. Ta głupia cipa, za która się ugania też powinna o tym wiedzieć. Oboje będą tarzać się w tym całym gównie, które na siebie sprowadzają. To już nie moja sprawa.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz